środa, 6 czerwca 2012
Nowe MUSE
Zespół muse umieścił dzisiaj po 14 na YouTubie zapowiedź nowego albumu. Krążek ma nosić tytuł The 2nd Law i ukaże się już we wrześniu!
Ten dwuminutowy filmik wypełniony jest wieloma obrazkami, które dotyczą giełdy, finansów itp. W ostatniej części dostajemy próbkę nowego materiału. Niespodziewanie brzmi ona bardzo... dubstepowo
Trailer wywołał spore zamieszanie i sprawił, że ledwo godzinę po umieszczeniu w internecie hasło muse jest "trendy topic" na twitterze w UK. Oczywiście opinie są podzielone. Na oficjalnej stronie zespołu (muse.mu) oraz specjalnie stworzonej - he-3.mu umieszczony został countdown, który aktualnie pokazuje 102 dni.
Nie wiem jak wy, ale mnie osobiście bardzo podekscytował ten filmik. Już nie mogę się doczekać singla no i premiery we wrześniu :)
EDIT: Dzisiaj zespół ogłosił daty europejskiej trasy koncertowej do grudnia 2012. Tym razem doczekaliśmy się własnego koncertu muse! 23 listopada polscy fani będą mieć okazje zobaczyć zespół na żywo. Jak widać zespół nie zwalnia tempa i dostarcza nam coraz lepszych wiadomości :)
wtorek, 8 maja 2012
Emo-Dubstep
Jeszcze kilka lat temu na ulicach pełno było pseudo-gotyckich, mrocznych nastolatków, z czarnymi przykrywającymi twarz włosami, kolczykami i wszechogarniającym weltschmerzem. Nazywali się emo i słuchali emo. Okolice 2006 to prawdziwy rozkwit tego nurtu. Dziś ustąpił on miejsca innemu, którego w przeciwieństwie do emo nie można go nazwać subkulturą, ponieważ nie niesie ze sobą żadnej ideologii, a jedynie muzykę. A może raczej dźwięki wiertarek, pił i młotów pneumatycznych? Tak, tak. Dubstep. Słyszymy go wszędzie od dobrych kilkunastu miesięcy. Święci triumfy, lansowany przez dżentelmenów, którzy podróżując komunikacją miejską raczą nas nim z pomocą telefonów komórkowych, czy też prowadząc tuningowanego golfa ze spuszczonymi szybami. Naturalnie sąsiedzi z góry również dbają o naszą edukację muzyczną w tym zakresie. Mało kto jednak wie, że z obydwoma tymi skrajnie różniącymi się nurtami jest ściśle związany ten sam człowiek…
Sonny Moore to urodzony pod koniec lat osiemdziesiątych w Kalifornii młodzieniec. Słuchał głównie metalu - w szczególności Korn i Slipknot. W 2004 dołączył do zespołu From First to Last, gdzie śpiewał i grał na gitarze rytmicznej. Nagrał z nimi 2 albumy: Dear Diary, My Teenage Angst Has a Body Count w 2004 roku i Heroine w 2006. Muzykę tą określa się mianem post-hardcore, czy metalcore. Za tymi coraz bardziej wymyślniejszymi nazwami kryje się to, co przyjęło się nazywać po prostu: emo. Wystarczy posłuchać pierwszego lepszego kawałka na YouTubie, żeby odnaleźć w nim wszystkie charakterystyczne cechy tej muzyki. W 2007 Sonny'emu zaczęły doskwierać problemy wokalne, które zmusiły zespól do odwołania wielu koncertów, a ostatecznie do rozstania się z wokalistą.
Wobec tego Moore zgubił sporą część włosów z lewej połowy czaszki, przywdział Ray-Bany zerówki i rozpoczął karierę solową pod pseudonimem. Zaczęło się od singla i EP-ki "My Name is Skrillex" i wprawione w ruch koło potoczyło się samo. Dubstep został nagle odkryty przez rzeszę ludzi. Oczywiście opinia publlczna się silnie się spolaryzowała. Są więc i tacy, którzy uważają dubstep za szczyt muzycznego kunsztu, słuszny kirunek którym powinna podążać muzyka, ale po drugiej stronie są tacy, którzy nie mogą nawet nazwać tego muzyką, a co najwyżej odgłosami remontu, oraz pragną jak najszybszej śmierci popularności tego gatunku. Bardzo ciężko znaleźć kogoś, kto byłby pośrodku. Sam Skrillex jest uważany za jednego z najlepszych muzyków tworzących dubstep i ogólnie popularnych artystów. W 2011 został wydany najnowszy album zespołu Korn. Płyta bardzo kontrowersyjna, bo stworzona przy współpracy właśnie z m.in. Skrillexem, znacząco odstający od stylu do którego przywykli fani grupy. Trzeba jednak przyznać, że materiał brzmi ciekawie, a parę utworów zapada w pamięć.
Często używanym argumentem przez "hejterów" jest ten, że DJe tylko włączają PLAY i przeżywają rytmicznie atak epilepsji. Muszę się jednak z tym nie zgodzić. Oczywiście faktem jest, że tacy artyści nie są wirtuozami pianina, gitary czy skrzypiec, ale nie oznacza to, że tworzą muzykę nie mają o niej pojęcia. Naturalnie fakt posługiwania się wyłącznie oprogramowaniem zamiast prawdziwych instrumentów, umniejsza w jakiś sposób artyście i przysparza trudności w nazywaniu go prawdziwym muzykiem. Musimy jednak pamiętać, że fakt używania oprogramowania nie oznacza, że ktoś nie potrafi na jakimś instrumencie grać i jest kompletnym ignorantem. Mimo wszystko nie przekonam się raczej nigdy do takiej, stricte elektronicznej muzyki. Nie oznacza to, że nie mogę szanować, lub chociaż tolerować ludzi, którzy ją tworzą, zamiast bezsensownie hejtować.
Często używanym argumentem przez "hejterów" jest ten, że DJe tylko włączają PLAY i przeżywają rytmicznie atak epilepsji. Muszę się jednak z tym nie zgodzić. Oczywiście faktem jest, że tacy artyści nie są wirtuozami pianina, gitary czy skrzypiec, ale nie oznacza to, że tworzą muzykę nie mają o niej pojęcia. Naturalnie fakt posługiwania się wyłącznie oprogramowaniem zamiast prawdziwych instrumentów, umniejsza w jakiś sposób artyście i przysparza trudności w nazywaniu go prawdziwym muzykiem. Musimy jednak pamiętać, że fakt używania oprogramowania nie oznacza, że ktoś nie potrafi na jakimś instrumencie grać i jest kompletnym ignorantem. Mimo wszystko nie przekonam się raczej nigdy do takiej, stricte elektronicznej muzyki. Nie oznacza to, że nie mogę szanować, lub chociaż tolerować ludzi, którzy ją tworzą, zamiast bezsensownie hejtować.
środa, 2 maja 2012
Nie-muzyczna telewizja
Początki
Kanał rozpoczął emisję 1 sierpnia 1981 roku od
słów: „Ladies and gentlemen, rock and roll”, pokazując
astronautę wbijającego flagę z kolorowym logiem MTV w księżyc. Pierwszym klipem
wyemitowanym w MTV był The Buggles – Video Killed The Radio Star. Stacja
puszczała głównie muzykę rockową bez przerwy, 24h na dobę, którą zapowiadali
tzw. VJ’e. MTV niesamowicie szybko zakorzeniło się w popkulturze. W latach 90.
telewizja oprócz rocka coraz chętniej puszczała muzykę pop, a także hip hop i
R&B. W kolejnej dekadzie prawie całkowicie zrezygnowano z rocka Szybko
zaczęły też pojawiać się pierwsze programy rozrywkowe niezwiązane z muzyką.
Zmiany
w formacie
To właśnie te programy, skierowane głównie do
nastolatków, zaczęły dominować nad muzyką. Doskonale widać to w liczbach. W
2000 roku stacja emitowała ok 8h muzyki na dobę. 7 lat później już tylko 5.
Każdy niewątpliwie zauważył zmiany. Kiedyś ludzie narzekali na coraz gorszą
muzykę, którą proponowała stacja. Z czasem narzekano na brak jakiejkolwiek
muzyki. Stacja niewątpliwie zmieniała format na
bardziej rozrywkowy. Duży wkład w taki stan rzeczy miał szybki rozwój Internetu.
Dzięki wymianie plików ludzie zyskali nieograniczony dostęp do ich ulubionych
teledysków, o którym wcześniej mogli tylko marzyć. Kolejnym gwoździem do trumny
z klipami było powstanie YouTube’a w 2005 roku. Teraz dostęp do ulubionej
muzyki był prostszy niż kiedykolwiek wcześniej i nie wymagał nawet pobierania
klipu. Wystarczyło kilka kliknięć i grała muzyka! Realia się zmieniły.
Częstotliwość grania teledysków traciła znacznie na rzecz liczby wyświetleń na
YouTubie. Dlatego MTV zaczęło powoli odcinać się od muzyki.
Nowa
era
W 2010 roku stacja dokonała ostatniego cięcia,
nie pozostawiając złudzeń. Logo zostało przycięto od dołu, czyniąc literę „M”
szerszą i przy okazji pozbywając się hasła „music television”. Istontnie stacja
przestała być muzyczną telewizją i nie zamierzała tego ukrywać. Produkcje nie
najwyższych lotów wypełniły praktycznie całą ramówkę kanału. Oczywiście dziś
MTV to nie tylko jeden kanał. To cała korporacja MTV Networks w ramach której
nadawanych jest wiele innych stacji: Comedy Central, Nickelodion, CMT, VH1,
VIVA i wszystkie odmiany MTV. Na szczęście muzykę dalej możemy znaleźć na
takich kanałach jak MTV Rocks (dawniej MTV2), MTV Live HD. Niestety dostępność
tych kanałów jest dużo mniejsza niż głównej stacji. Mimo wszystko dobrze, że
korporacja pozostawiła jakąś alternatywę dla ludzi, którzy od muzycznej
telewizji oczekują muzyki. Są oczywiście i tacy, którzy zadowolą się tandetnymi
programami.
środa, 25 kwietnia 2012
Filmowa: O Children
Słowem wstępu
Pisałem już o last.fm jako o świetnym miejscu do odkrywania nowej muzyki, czy odkopywania tej starej i zapomnianej. Wbrew pozorom równie dobrym miejscem do takich muzycznych poszukiwań jest kino. Często jakaś muzyka z filmu pozostaje nam w głowie. I tu rodzi się problem — nie wiemy co to właściwie było. W czasach gdy nie było internetu, mieliśmy nikłe szanse na odnalezienie tytułu. Dziś jest inaczej, ale o tym za chwilę. W filmach często można usłyszeć świetnie dobraną, wartą zapamiętania muzykę. Właśnie tymi pamiętnymi utworami chciałbym się zająć w notkach z tagiem "Filmowa".
Lift up your voice
Pierwszym takim utworem, który ostatnio zadomowił się w mojej głowie dzięki kinematografii jest O Children grupy Nick Cave & the Bad Seeds. Utwór został wykorzystany pierwszej części filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci w scenie tańca Harrego i Hermiony po odejściu Rona. Na właśnie ten utwór od razu zwróciłem uwagę pierwszy raz oglądając ten film, choć nie do końca rozumiałem sensowność pozostawienia jej w końcowym filmie. Szybko zrozumiałem, że jest ona dla bohaterów świetną odskocznią od serii niepowodzeń i krótkotrwałą ucieczką od wizji niepewnej przyszłości. Oczywiście okraszona przepiękną, nostalgiczną muzyką. I to właśnie ten utwór nadaje temu momentowi ten świetny klimat. Dodatkowo, w warstwie lirycznej możemy się doszukać kilku analogii do fabuły cyklu HP. To dzieci muszą podnieść głos i stawić czoła wrogowi. Uważam, że utwór został perfekcyjnie dobrany i na pewno zapada w pamięć.
Druga strona medalu
Naturalnie, zawsze są jakieś minusy uzyskania widoczności w taki sposób. W dobie internetu wystarczy wygooglować kilka kluczowych słów dla dowolnej sceny, aby znaleźć powiązany z nią utwór. Jeśli tylko przejrzymy kilka komentarzy na YouTubie, zaraz się zorientujemy, że większość odwiedzających jest tam właśnie z powodu użycia danej kompozycji w jakimś obrazie. Nie byłoby oczywiście w tym nic złego, gdyby nie ludzie piszący, że "ten koleś nigdy by nie był sławny, gdyby nie Harry Potter" itp. W internetowym świecie to codzienność, ale dla ludzi którzy po prostu słuchają danego artysty, jest to co najmniej irytujące. Na szczęście większość osób potrafi docenić po prostu piękno piosenki i cieszyć się, że poznali ją dzięki filmowi.
Podsumowując, uważam że to świetnie poznać kogoś twórczość w taki sposób, ale trzeba pamiętać, że znaczy ona coś więcej niż po prostu kilkadziesiąt sekund soundtracku w produkcji filmowej. Nie można umniejszać jej znaczenia i wielkości patrząc tylko i wyłącznie przez pryzmat danej sceny w filmie. A teraz polecam się pogrążyć w nostalgii na 7 minut z Nickiem :)
Nick Cave and The Bad Seeds — Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus
Subskrybuj:
Posty (Atom)